Wciąż widzę, że fala postu jaki wywołał burzę w „internetach” wciąż trwa… Nawet się cieszę, bo przecież wszystko jest po coś. Dzięki temu na tapetę wszedł temat akceptacji siebie, miłości do swojego ciała i do samego siebie. Co więcej akceptacji drugiego człowieka.
To mega ważne i to coś, co według mnie jest bardzo bagatelizowane współcześnie. Mówi się o tym dużo, ale realnie na „gadaniu się zatrzymujemy”…
Trend #bodypositive jest teraz na topie…
Zdjęcia naturalnych kobiet bez make up, bez „całej otoczki”, ukazujące naturalne sprawy takie jak włosy pod pachami, na nogach, w okolicach bikini, rozstępy, nierówności skórne, piegi, różne typy sylwetek, zmarszczki, fałdki skóry czy tłuszczyku – to wszystko przecież NORMALNA SPRAWA I TOTALNIE NATURALNA!
Edukacja wciąż trwa, że kobiety w świecie realnym nie wyglądają jak na aplikacjach telefonu, które je wygładza i upiększa. Wydaje się wciąż szokującym, że poszliśmy tak daleko, że musimy edukować ludzi w kwestiach, które są naszą naturą. I światy nam się już całkiem zatarły. Już nie wiemy gdzie jest realne życie, a gdzie to, które kreujemy w tv, internecie, grach i aplikacjach. Mylą się nam rzeczywistości…
I choć bardzo mnie to przeraża, że młode dziewczęta mają mnóstwo kompleksów i dopuszczają się już w bardzo młodym wieku „poprawek” czy nawet myśli samobójczych – już sama nie wiem co jest tego powodem: Czy presja środowiska, czy niska akceptacja siebie bo #bodypositive nie działa, czy może to i to… ???
A co więcej z drugiej strony…
Sam trend #bodypositive jest bardzo szczytny to widzę w nim wiele pułapek, które ludzie wykorzystują…
Wiele ukrytych i podszytych usprawiedliwień swoich ułomności, nałogów, a nawet chorób…
- Kocham swoje ciało i siebie, więc zjem to 25 ciastko z kremem jak co dzień…
- Kocham swoje ciało i siebie, więc nie mam zamiaru się ruszać tylko spędzić ten czas na kanapie i obejrzę ten 10 sezon serialu…
- Kocham swoje ciało i siebie, więc nie pójdę do dermatologa z tymi zmianami skóry, które wyszły mi na dekolcie – to normalne, że takie rzeczy się dzieją – przejdzie…
I, aby było jasne, że nie mam nic przeciwko jedzeniu babeczek z kremem (sama lubię te karmelem), czy oglądania seriali, a nawet nie namawiam do hipohodręczynego podchodzenia do swojego zdrowia i biegania z każdą pierdołą do lekarza…
Nie uważam, że każdy powinien jeść samo Fit jedzenie, chodzić 5 razy w tyg na siłkę czy mieć narcystycznego świra na punkcie swojego ciała…
Warto szukać złotego środka i nie popadać w skrajność w żadną ze stron
Ale kiedy ktoś mówi mi lub piszę o #bodypositive i deklaruje, że kocha swoje ciało i samego siebie, a potem:
- narzeka, że kolana go bolą/kręgosłup bo realnie ma problem z otyłością…
- narzeka, że ma problemy z trawieniem i bóle brzucha/głowy, gdyż je byle śmieci…
- wkurza się na problemy z cerą i nic z tym nie robi…
to mówię wprost: wkurza mnie to!
Pod przykrywką trendu #bodypositive wiele osób, chce ukryć/zatuszować i nie mówić o ważnych problemach, które są współczesnymi chorobami.
*(Otyłość, uzależnienia od cukru i innych technologii czy problemy skórne, które są często konsekwencją wcześniej wymienionych rzeczy).
Wiem, że niech każdy robi co chce ze swoim ciałem…
To przecież nie moja sprawa. Mogę tylko w tym temacie filozofować i zastanawiać się nad sensem, szukać logiki czy prawdy, która ponoć dla każdego może być inna. Czasem chcę tylko zrozumieć.
Ale warto zadać pytanie:
Czy to co robisz z własnym ciałem to rzeczywiście jest miłość do siebie i do swojego ciała, czy może presja innych, sprostanie czyimiś wymaganiom/oczekiwaniom, a może pułapka, w którą wpadłaś: bezradności, bezsilności i braku sił, aby zawalczyć o zdrowie, dobre samopoczucie i radość z życia?
Ile realnie jest kobiet, które rozumieją i wyznają zasadę #bodypositive i rzeczywiście kochają, akceptują siebie i swoje ciała, a ile pod przykrywką tego ukrywa setki problemów – i nie ma tu miłości?
Zastanawiam się nad tym ja:
zdrowa kobieta 33 lat, z cellulitem, rozstępami, zmarszczkami, piegami, niechcianym tłuszczykiem na udach, nieogolonymi nogami w krótkich spodenkach , która czasem ulega słodkościom, ogląda na kanapie – ale świadomie patrzę, co jem i spędzam aktywnie czas.
Choć trend #bodypositive mi się podoba, nie umiem powiedzieć:
„że wszystko w pełni akceptuje u siebie”
– bo tak nie jest! Nie będę oszukiwać samej siebie i innych.
Wiem, że mam w sobie wiele rzeczy nad którymi CHCĘ (nie muszę) pracować. A jeśli chcę być zdrowa to MUSZĘ (a nie tylko chcieć) pamiętać o dbaniu o siebie i swoje ciało!
Kocham siebie i swoje ciało, jestem mu wdzięczna za każdy dzień, ale wiem, że czasem mogłabym być dla niego lepsza.
I to ciągła praca. To nie jest coś co można zamknąć w teorii czy w jednym podejściu….
A Wy jak kobiety czujecie trend #bodypositive?
Macie jakieś przemyślenia w kwestii #modynabrzydotę?